Noir część II. “Podwójne ubezpieczenie” świat kątów, cieni i dysharmonii.

W poprzednim wpisie omawiałem „Sokoła Maltańskiego” w tym skupimy się na stylu kręcenia.

Czytaj więcej

Noir- Kino amerykańskie dojrzewa: “Sokół Maltański” 1941 rok. Część I

W ostatnim biadoleniu było o ekspresjonizmie niemieckim.

W tym będzie o tym, co się stało gdy niemieccy ekspresjoniści wylądowali w USA. Czytaj więcej

Film

Uwaga biadolenie o filmach Czytaj więcej

Na krawędzi ciemności

„Edge of darkness” to nowy film z Melem Gibsonem, który wraca po 8 latach wygnania za swe antysemickie wyzwiska.  Niezależnie, że najwyraźniej jest totalnym świrem, jest także dobrym aktorem, zwłaszcza w takim filmie. Chwilka na fabułę:

Detektyw Thomas Craven prowadzi śledztwo w sprawie brutalnego zabójstwa swojej córki, Emmy. Nie mogąc liczyć na sprawiedliwość w obliczu prawa, wypowiada prywatną wojnę tym, którzy są odpowiedzialni za jej śmierć. Aby wydobyć na światło dzienne prawdę, jest gotów zniszczyć wszystkich, którzy staną mu na drodze. Rozpoczęte przez niego dochodzenie prowadzi przez labirynt korporacyjnych oszustw i rządowych kłamstw. Czy rzeczywiście Emma była tylko niewinną ofiarą?

Tyle naprawdę średnio napisanej fabuły, właściwie to zapewne znajdzie się na okładce dvd i całkowicie źle przedstawi film.

To wony, ciężki noir, thriller. Jeśli włączysz się w rytm filmu to cię połknie. Mel jest naprawdę dobry w filmie, po pierwsze, kurfa naprawdę mi go brakowało na ekranie. Po drugie Craven jest nadzwyczajnie cwany, inteligentny i opanowany. Oczywiście do czasu, bardzo przypomina bohatera świetnego „Payback”. Główny zły jest raczej słaby, ale Ray Winstone (taa) przejmuje film jak tylko się  zjawia na ekranie porywa go. Nawet nie obżera ekranu, jest bardzo spokojny. Fabuła może być przewidywalna ( jest), ale nie mam za złe tego. Dlaczego? BO Mel kurwa Gibson, dlatego. Niesie ten film zimną furią(tytuł polski, który doprowadza mnie do irytacji, „Na granicy ciemności” byłby za trudny?). Jak już pokazuje co czuje, to uuu, będzie grubo. Końcówka mi się podobała, właściwie są dwie, ale Gibson w ostatnich scenach, to czyste noir, zmęczony, chory, wpółmartwy, ale idzie dalej. To dobry thriller, niezły crime drama, do reżyserii nie mam zastrzeżeń( jak mógłbym reżyser „Casiono Royale”), świetne dialogi i niezłą fabułą.

Witam Mel, tęskniliśmy.

iść ciągle iść w stronę piekła…

Jedno z najważniejszych pytań jakie lubi zadawać literatura, jest „Co nas pcha do przodu?” Dlaczego pomimo najgorszych sytuacji idziemy dalej?

Ktoś ambitnie odpowie wiara, i szybko dostanie kopa za banalną odpowiedź.

Cormac Mcharthy nie odpowiada wprost, mówi po cichu i unikając dosłowności, mówi „miłość”.

„Droga” na podstawie jego książki to film post-apokaliptyczny. Jeden z najbardziej realistycznych jakie widziałem. Nie w tym, że widzimy wybuchy, czy gasnące słońca.  Ziemia w tym przypadku ginie wraz z niewinnością dziecka, wraz z miłością matczyną.

Film zaczyna się w trakcie apokalipsy. Tak po prostu. Nie widzimy ani nie wiemy co się wydarzyło. To co zostało, to niewielkie grupki ;udzi, w większości kanibali i psychopatów. Żadnych zwierząt, martwe rośliny i zgliszcza.

A i popiół. Morze popiołu.

Historia dotyczy Ojca i Syna (bez imion) Viggo Mortensten (uwielbiam) i młody Kodi Smit-McPhee (nie irytował, co plus) i w flashbackach Charlise Theron (bardzo dobra rólka) jako żona, która popełnia samobójstwo.

Film nie ma jakiegoś wielkiego storyline’u, widzimy ojca i syna podróżujących przez zgliszcza, obserwując przy okazji najgorsze z możliwych zachowań. Film nie stara się załagodzić ciosów, kanibalizm, degradacja, zniszczenia, wszystko to jest wręcz boleśnie ukazane. Jednak nie to jest najbrutalniejsze, w dzisiejszych czasach jesteśmy całkowicie obojętni na krew, ale jest interakcja między ojcem i synem, która najbardziej porusza.

Jak można zareagować na początku filmu, gdy Viggo uczy dziesięciolatka jak szybko się zastrzelić?

I to jest początek.

Jest jedno zdanie w filmie, które zabiło każdego z oglądających. Na chwilę R. Duvall (geniusz aktorski, ale to wiadomo nie?), pojawia się na chwilę i jest ten dialog:

Viggo: Myślisz o śmierci?

Duvall: Nie. Głupotą jest żądać luksusów w takich czasach

No kurfa. Trza umieć tak pisać.

Muzykę (minimalną i piękną) napisał Nick Cave i Warren Ellis.

Film jest bardzo dobry, ale momentami może zmęczyć,w dobrym sensie, bo chyba nie było w kinie mainstream tak realistycznego obrazu apokalipsy.

8+/10

Męskie kino moralnego niepokoju

Bard zdaje się powiedział, że „hell hath no fury like a woman scorned”. Niewiele widziałem filmów, które opisują porzuconego mężczyznę.

Robi to „44 Inch chest”, mały filmik twórców „Sexy Beast” (świetny kryminał), z doborową brytyjską obsadą. Szybki synospis:

Londyński gangster Colin Diamond dowiaduje się, że jego piękna żona ma romans ze znacznie młodszym od niego przystojniakiem. Colin prosi o pomoc swoich przyjaciół, którzy mają porwać konkurenta i pomóc mu w daniu mu porządnej nauczki.

Fanowski opis, ale nie będę tłumaczył z angielskiego. Jedno co musicie wiedzieć, to to, że prawie całą historia dzieje się w jednym pomieszczeniu. Nie ma żadnej akcji. Jest kropla przemocy. I duuuużo gadania. Bo Colin Diamond jest całkowicie rozbity faktem, że kobieta go porzuciła. Jego przyjaciele zamykają w szafie jego konkurenta i czekają, aż gangster ocknie się i obedrze go ze skóry.

Tyle tak naprawdę fabuły, jedno co mogę dodać, to fakt, że film wydaje się być bardziej sztuką teatralną niż filmem, jest statycznie bardzo, ale kolory jak i muzyka doskonale uzupełniają paranoiczny i klaustrofobiczny klimat filmu.

Dosyć pieprzenia o bzdurach czas obsadę omówić, która no jest wprost stworzona dla mnie :

Stephen Dillon, najmniej mi znany, grający tu rólkę trochę mi podchodzącą pod Stathama grającego u Guy’a Ritchie, taki cwaniak trochę.

Tom Wilkinson, zajebisty aktor (nominacja za zajebisty Michael Claytonm, nadal pewnie nie obejrzany nie?), tu wyjątkowo spokojnie, bez obżerania ekranu, gra prawdopodobnie najbliższego przyjaciela Colina. Mieszka z mamą, wydaje się być najmniej mizoginistą, a może najmniej to pokazuje.

Ian McShane, aktor, który podniósł serial „Deadwood” na o wiele większy poziom. Tu Ian gra rolę stworzoną dla niego w „Sexy Beast”-inteligentnego stylowego gangstera, homoseksualistę, który wydaje się rozumieć, jaki naprawdę problem ma Colin. To świetna rola, co więcej Ian ma prawdopodobnie najlepszy monolog w filmie o tym jak zdobył 40 tysięcy funtów.

John Hurt. Ten staruszek grał w tak wielu filmach, że czasami się go po prostu wymienia, co jest błędem. Jego postać tutaj to homofob, wielka wściekła gęba-„Old Man Penut”. Świetny facet do oglądania, zwłaszcza jak ogląda się film po raz kolejny.  Trza zaznaczyć od razu, że on jak i cały film wypełniony jest przekleństwami, masakryczną wręcz ilością przekleństw.

Ray Winstone- Wow, uwielbiam tego aktora, jest naprawdę świetny, a to jest jedna z lepszych jego ról, dosłownie rozdziera się dla tej roli, mówi i robi straszne rzeczy.Bardzo bardzo dobra rola.

Faktem jest, że film dla ludzi może się okazać przegadany, ale ja lubię filmy osadzone na dialogach i to jest jeden z nich. Ostatni akt, który zamienia film w właściwie psychodramat, jest najdziwniejszy jak i najsłabszy, ale w jakimś sensie wyjaśnia zakończenie.

7/10

Lecimy!

Ile byście poświęcili za święty spokój?

Za błogi brak linek, które zmuszają was do zmian planów, trzymają przy ziemi i ogólnie bardzo często wkurzają?

Ja bardzo dużo i jak często klniemy pod nosem, bo ktoś włazi do życia i nawet nie wytrze butów?

„Up in the Air” opowiada między innymi o tym, Reżyser Jason Reitman nie robi ekstremalnie super śmiesznych komedii.

Robi je trochę mądre, trochę smutne i z dużym smakiem. Nie widziałem Juno jak dotąd, ale chyba obejrzę po tym filmie.

Rzućmy synopis, byśmy mogli dotrzeć do przemyśleń

Ryan Bingham to profesjonalista specjalizujący się w „doradztwie dotyczącym zmian w karierze zawodowej” (eufemistyczne ujęcie zwalniania pracowników). Życie Ryana to ciągła podróż, jego mieszkanie to tylko puste miejsce.

Tyle, więcej nie dostaniecie, głównie dlatego, że reszta synopsisu jest debilnie napisana i psuje rozrywkę z filmu. Dodajmy jedynie, że spotyka (jak zawsze) kobietę.

George Clooney grający głównego bohatera , to prawdopodobnie aktor tej dekady, jest na tyle sprytny, że wybiera duże film, a następnie mądre filmy. To nie jest jego najlepsza rola, jest dobra, ale Clooney zdołał już pokazać klasę. „Michael Clayton” (prawdopodobnie jeden z najbardziej niedocenionych thrillerów ostatnich lat btw.) to jego najlepsza rola. Tu stary George pozwolił sobie odpocząć od ekstremów i gra charyzmatycznego dupka. To jeden z tej mądrzejszej grupy aktorów, którzy znają swe ograniczenia aktorskie, starają się je poszerzać, ale wiedzą co robią najlepiej.  Po drugiej stronie frontu mamy Anne Kendrick, która mądrze ucieka z wrzaskiem z serii „Twilight”, by pokazać się w czymś dla odmiany dobrym. Gra ciekawą postać, młodą juppie, która naprawdę jest romantyczną dziewczyną, która dla chłopaka rzuci pracę. Fajna rólka, zabawna, byłaby prawdziwym comedic relif (w sensie, że jest po to,by rozśmieczać publiczność), ale film nie potrzebuje czegoś takiego, sam potrafi nas rozmieszyć. Vera Farmiga to odpowiednik postaci Georga, jego kochanka i głóny punkt zwrotny filmu, jeśli można coś takiego powiedzieć. Jej rola jest ciekawa, bo nie dosyć, że naprawdę jest piękną babką, jej postać była prawie całkowitym odpowiednik charyzmatycznego dupka. Ciekawa opcja do oglądania, bo mamy chemię między bohaterami.

Reżyser robi coś oryginalnego, bo skoro jest to film o zwalnianiu z pracy, to trzeba to pokazać nie? Więc zaprosił ludzi, którzy niedawno zostali zwolnieni i poprosił, by opowiedzieli o tym przed kamerą. Proste, efektowne i szczere. Film mimo swych ciekawych postaci, świetnych dialogów i świetnego stylu, ma do przekazania banalną treść na temat WARTOŚCI. Nie jest to dla mnie wielki problem, ale rzeczywiście pod koniec III aktu, czuć, że ze scenariusza lekko uchodzi para. To się zdarza, zazwyczaj sprytne scenariusze mają problem z końcówkami.  Plusem niewątpliwym jest fakt, że nie domyśliłem się jednego z twistów(raczej przewidywalnego zwykle), głównie dlatego, że postacie są ciekawe i lubimy na nie patrzeć jak i słuchać.

Podobał mi się ten film. Jak wspomniałem na Twitterze, banan właściwie nie schodzi z pyska przez cały film, raz czy dwa zamiera( z powodu zakrętów scenariusza), na koniec leciutko opada.

Warta rzecz George, zaskocz mnie czymś w 2010

8/10

Whishlist

Wiem co chcę na święta:

Władca Pierścieni część I – Drużyna
Pierścienia – wydanie 4 płytowe

I część drugą
I część trzecią
To małe marzenie moje, które brzmi mieć tą najbardziej rozbuchane wydanie (ale bez jakiś tam figurek, bo to już dla mnie przesada). Właściwie prawie nie do spełnienia, bo w Poland nie dostępne już raczej.
Yh.
Dla wielu to może być bzdura straszna, ale naprawdę jestem wielkim fanem filmu i książki.
Dla „fanów”, którzy prychną w tym momencie pytając się ile razy czytałem, odpowiem zgodnie z prawdą.
” W jakim języku?”
Ponad 15 razy po polsku, w każdym chyba przekładzie (tak Łoziński też był, pożal się boże, ale wcześnie więc nie qmałęm jeszcze zła)
Ponad 5 po angielsku (dostałem na któreś święta, jednotomowe wydanie maasiakra).
Wiem, że film ma duużo błędów, ale to są w większości dla mnie minusiki, a nie minusy. Co z tego, że długie? Widzieliście ile stron ma książka ( i tak książka do huja, bo to jedna powieść rozbita przez edytora na 3 części).
Bywa nudna? Ba! A powieść z piosenkami/wierszami/dwustronicowymi opisami gór nie jest?
Milion zakończeń? Fakt, że tak jest, ale będziecie NAPRAWDĘ płakać na ile 12 godzin filmu z powodu pół godziny?
fuck byłem w England, był hajs, ale nie qpiłem. Nie jestem pewien, czy widziałem na półce, ale na bank, jakbym pogrzebał, bym znalazł.
No nieważne.
Bym musiał wrócić zresztą do powieści.
Przeczytać raz jeszcze.

Uwierzysz, że umieściliśmy człowieka na księżycu?

Powoli przez dziurkę od klucza, sf powraca do kin. Tym razem za pomocą małego filmu pod tytulem „Moon”:

Sam Bell (Sam Rockwell), pracujący dla Lunar, kończy właśnie swój trzyletni pobyt na samotnej placówce Sarang na Księżycu. Odizolowany, zdeterminowany i nieugięty Sam posłusznie przestrzegał zasad, a jego pobyt na Księżycu był pouczający, lecz monotonny. W samotności miał czas na przemyślenie błędów z przeszłości oraz pracę nad swym wybuchowym temperamentem. Swoją pracę wykonuje mechanicznie, zaś przez większość czasu rozmyśla o nadchodzącym powrocie na Ziemię, swojej żonie i córeczce oraz wczesnej emeryturze.

Tyle fabuła, oczywiście to opisuje może z 20 minut filmu, potem fabuła skręca, zawija się i zmusza do skupienia się na filmie.

To nie jest jeden z tych filmów, które można oglądać jednym okiem, to jest prawdziwy, oldschoolowy SF. Sam Rockwell miał przed sobą ekstremalne zadanie i wywiązuje się z niego wspaniale. Dotąd znany mi tylko jako tak zwany „that guy” zdaje się ostatnio widziałem go w Frost/Nixon. Po tym filmie będę przyglądał się z uwagą. Nie chcę nic więcej mówić, bo film jest NAPRAWDĘ dobry. Cieszę się, że go zobaczyłem, to film dla miłośników „Sunshine” Boyle’a, Kubrickowskiej „Odysei Kosmicznej 2001”.

8/10

“Odlot”!

„Odlot” to jeden z tych filmów, w którym obietnice robione przez reklamy, są spełnione. Ten animowany filmik, wzbudził we mnie niesamowite emocje. Zazwyczaj nie jestem fanem bajek, ale Pixar po prostu zniszczył jakąkolwiek konkurencje. Pierwsze 10 minut, to piękno w najczystszej postaci, reżyserzy i scenarzyści Hollywood powinni siedzieć przed filmem z notatnikiem. Całkowicie niema sekwencja, to prawdopodobnie śmierć matki Bambi naszych czasów.  „Odlot” co ciekawe nie jest filmem tylko o przygodach w Ameryce Południowej, to film o starzeniu się, o posiadaniu celu w życiu. To pojedynek dwóch starców którzy muszą zrozumieć, że cel nie powinien uświęcać środków. Jeden to zrozumie, drugi niestety nie. Oczywiście jak zwykle, musi być w filmie Pixara element komiczny, robi tu za niego sfora gadających psów, jednak muszę stwierdzić, mimo iż film jest zabawny, bardziej interesowała mnie fabuła. Co więcej niezależnie od tego, że łatwo domyśleć się zakończenia, to końcówkę oglądałem z zapartym tchem.

Nie zdarza mi się to zbyt często.

Film wygląda jak to Pixar, wygląda genialnie, głosy podłożone są świetnie, ale po raz kolejny powtórzę. Fabuła i postacie, to serce tego filmu. Malutkie sceny, są rozsiane po całym scenariuszu, moment w którym starzec rozumie w jakim domu mieszka młody skaut, to jeden z niewielu przykładów powiedzenia w filmie dla dzieci czegoś poważnego, nie uproszczając treści.

Nie mogę znaleźć w „Odlocie” wad, naprawdę.

Jedynie czepiam się sam siebie, że momentami oglądając go, łapałem się na tym, że kręciłem nosem na „realizm” i „logikę”, po czym przypominałem sobie, że to bajka. Bo się zapomina o tym. Może rzeczywiście te filmy robią się nie dla mnie, ale póki co?

Mam zamiar obejrzeć każdy następny film Pixara, który po raz kolejny pokazuje, że bajka może być dla dorosłych i dla dzieci.

9+/10